niedziela, 12 grudnia 2010

Lot Nr. W6 0410 – 01/12/2010


Mieliśmy wylecieć o 19:45, ale wystartowaliśmy dopiero grubo po 21. Powodem zamieszania była zima, która po raz kolejny zaskoczyła wszystkich w grudniu...
W Warszawie funkcjonował tylko jeden pas, który był bardzo wolno odśnieżany.
Przez cały czas czekania na info dot. wylotu wahałem się nad browarkiem. Ma się rozumieć, jak tylko w końcu się zdecydowałem, zamówiłem i browarek wjechał na stół, pojawiła się informacja, że wszyscy pazażerowie lotu W6 0410 mają pędzić natychmiast do bramki 26 bo zaczął się boarding! Przechyliłem kufelek na dwa łyki i w nogi! Musieliśmy zdążyć posadzić nasze zadki w samolocie zanim wypite zdecydowanie za szybko piwko mnie znokałtuje!  
Udało się! Ja od korytarza, Czu w środku i jakiś młody kolo z M&Msami od okna.
Po drugiej stronie korytarza w tym samym rzędzie babka, środek wolny i od okna facet z urządzeniem iPad wonabi. W rzędzie za nimi jamochłon (na zdjęciu).
Przez jakieś 15min nic się nie działo i było nawet dość nudno, ale wtedy facet z urządzeniem iPad wonabi zagadał babkę dzielącą ze mną korytarz.
Nie tyle ją zagadał, ale zaczął jej objaśniać co to za urządzenie ma. Nikt się go o to nie pytał... Jestem pewny, że koleś tak naprawdę chciał przemycić ze 2kg spida, ale się zdygał przed samą kotrolą, nie chciał spuszać tego do kibla (bo w końcu zainwestował trochę kasy), więc wywąchał cały towar i teraz nam umilał podróż. Co on pierdolił... Skakał z tematu na temat jak potłuczony przez cały lot do wawy. Gadał nawet jak już wylądowaliśmy i opuszczaliśmy samolot. Próbował namówić swoją sąsiadkę, żeby się z nim ustawiła w jakieś żeglarskiej knajpce! Odpowiedziała mu „ eeee, nie wydaje mi się” i zaczęła szybciutko uciekać...
- No to na razie Magda!
- yyyyy, nazywam się Monika...
Próbowałem śledzić jego opowieści, ale było to po prostu niemożliwe! Był za bardzo naćpany... Powiem tylko tyle: kiedy podchodziliśmy do lądowania zaczęło strasznie rzucać i trząść samolotem. BARDZO. Generalnie nie pękam, ale chyba wszyscy byli zdygani konkretnie. Pierwszy raz mi się coś takiego przydarzyło. Kiedy pilot posadził maszynę usłyszałem tylko jak ćpun mówi do swojej sąsiadki „nie znam się aż tak dobrze na takich dużych samolotach, ale muszę powiedzieć...”. „Aż tak dobrze”??? Fmorde, koleś znał się na wszystkim... Wcześniej opowiadał o nurkowaniu, pogodzie, hodowli dużych psów (chociaż on ma bardzo małego pieska, bo takie woli), językach obcych (naliczyłem, że on mówi ok 5-6 płynnie), geografii, historii i jescze wielu, wielu innchy rzeczach... Mówił z akcentem osoby, która od lat mieszka za granicą. Nie pamiętał niektórych słowek, itp. W końcu jego sąsiadka zapytała, gdzie i jak długo mieszka już poza Polską. Okazało się, że od dwóch lat w Londynie (który praktycznie jest największym polskim miastem wysuniętym na zachód). Tam też zaczął uczyć się angielskiego...
Po naszej stronie, młody koleś, który siedział od okna, całą drogę siedział cicho, poza momentem, kiedy zaczęły się przygody z lądowaniem. Wtedy postanowił opowiedzieć nam historię, kiedy poprzednim razem leciał z Londynu do Warszawy. Mówi „ To, to nic. Ostatnio podczas lądowania, kiedy koła już prawie zetknęły się z pasem, nagle pilot ostro poderwał maszynę do góry! Pełna moc i te sprawy!!! Dopiero kiedy byliśmy już z poworotem w powierzu, okazało się, że pas był jeszcze zajmowany przez inny samolot”. WTF?! I opowiada to, kiedy nami trzęsie jak cholera, rzuca samolotem na wszystkie strony, jest -17 stopni i śnieżyca na maxa?! „To, to nic” my ass! Ręcę opadają...
Całę szczęście wszystko się dobrze skończyło. Tzn. jeszcze się nie skończyło, bo przecież w stolicy Polski nie jest łatwą sprawą zamówić taksę... Czekaliśmy ok. 45min, biegaliśmy po całym lotnisku szukając taksówkarza.
Do domu dotarliśmy przemarznięci po drugiej w nocy...
Strzlać kimkę na jamochłona :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz