środa, 19 stycznia 2011

Wanna make an omlet? Gotta break some eggs..


Before: 

It was a great day in El Palmar! Was feeling good and confident, catching a lot of nice and bigger sets. I planned to surf all day and get barrled but it wasn’t meant to be...
The best board I’ve ever had. I hoped it would last a bit longer...
Oh well, live goes on. New machine has been already choosen and should be here in around 10 days Spanish time, so probably in 1 month in real time :) 

After:


niedziela, 2 stycznia 2011

Jebak teoretyk (definicja):

Osoba zajmująca się pierdoleniem bzdur na okrągło. Potrafi wypowiadać się swobodnie na tematy, o których nie ma bladego pojęcia, znawczyć na rzeczach, których nigdy nie próbowała lub nawet, których nigdy nie widziała na żywo. 
Jebacy teoretycy z reguły uważani są za ekspertów w gronie osób, które też nie mają bladego pojęcia, ale które same chciały popierdolić bzdury lecz zostały uprzedzone właśnie przez jebaka teoretyka (same też zresztą są jebakami teoretykami). 
Ponadto, jebacy teoretycy przyciągają się nawzajem i często tworzą stada lub kółka wzajemnej adoracji i wtedy jebią teoretycznie w grupie. Takie stadka często można spotkać w firmach, fabrykach, szkołach, itp. 
Jebacy teortycy często udają, że uprawiają sporty. Z reguły jest to kitesurfing, ponieważ jest bardzo prosty do nauki, a poza tym wszyscy go uprawiają i wtedy można popierdolić bzdury w grupie (kółko wzajemnej adoracji). Często udają, że interesują się sportami ekstremalnymi jak np. surfing i znawczą w biurze po każdym weekendzie niby spędzonym na wodzie. Ma się rozumieć pierdolą bzdury, bo są podszyci tchórzem, boją się wody, fal, zimna, innych surferów. Kiedy są w towarzystwie innych osób, ale NIE jebaków teoretyków tylko prawdziwych surferów, to wtedy cała prawda o nich wychodzi na jaw i w takim wypadku zwalają winę, że im marnie idzie na innych surferów, fale, warunki na wodzie, sprzęt, itp, itd... Oczywiście, następnego dnia w biurze znowu pierdolą bzdury przy innych debilach, jacy to oni są zajebiści. 
Jebaków teoretyków należy zwalczać, trzeba ich poniżać na każdym kroku, wytykać pierdolenie bzdur, udowadniać, że się mylą, i że nie mają pojęcia. 

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Aloha my ass (Los-Kij mu w d...)


Aloha my ass (Los-Kij mu w d...)

Nie wierzę w to! Dwa miesiące czekania, marzenia, planowania, czyhania i kiedy w końcu są fale a ja nie pracuję i mogę jechać, to na dzień przed strzela mi coś w plecach i chuj bąbki strzelił choinki w tym roku nie będzie!!! Masakra! Jeszcze próbowałem się jakoś zmusić i wmówić sobie, żę dam radę, żę woda wyciąga, itp, ale nie mogę sobie nawet skarpetek założyć tak mnie rwie...Do tego miałem tydzień świra w robocie, debile mnie atakowali bez ustanku, ze wszystkich stron, ale jedna myśl mnie trzymała: w poniedziałek surf J No i przekładam się z boku na bok w niedzielę ok. 6 rano i nagle krach! Plecy... Znowu... Poleżałem jeszcze z godzinkę i myślę sobie „nie jest tak źle” ale ten przeklęty test ze skarpetkami...Dlaczego teraz??? W końcu po tygodniu harówy mam wolne i do tego są falki???Jebany los... A to wszystko przez te nadgodziny w biurze, za które i tak mi nikt nie płaci!!! Niewygodnie, siedzę krzywo prze tym kompem i dziergam te durne maile i teraz mam za swoje! Fmorde! Dwa miechy bez surfa. D W A!!! Nie mogło mi strzlić w tych jeb... plecach w środę? akurat przed pracą by było! O nie! Lepiej w niedzielę z samego rańca, w pierwszy wolny dzień! 24h przed El Palmar!!! Ja pierdolę!Kiedyś tak się wkurzę, że znajdę ten cały los i tak go kopnę w dupę, że mu gówno zęby powibija!Następny swell jest niby w piątek. Specjanie wziąłem sobie wolne na ten dzień, więc lepiej żebym był funkiel sztuka nieśmigany do tej pory! No i żeby prognoza się utrzymała! Jak nie to sprzedaję dechę i zaczynam zbierać znaczki. Nie będę chodził taki podkur... non stop przynajmniej.

Aloha my ass!

niedziela, 12 grudnia 2010

Lot Nr. W6 0410 – 01/12/2010


Mieliśmy wylecieć o 19:45, ale wystartowaliśmy dopiero grubo po 21. Powodem zamieszania była zima, która po raz kolejny zaskoczyła wszystkich w grudniu...
W Warszawie funkcjonował tylko jeden pas, który był bardzo wolno odśnieżany.
Przez cały czas czekania na info dot. wylotu wahałem się nad browarkiem. Ma się rozumieć, jak tylko w końcu się zdecydowałem, zamówiłem i browarek wjechał na stół, pojawiła się informacja, że wszyscy pazażerowie lotu W6 0410 mają pędzić natychmiast do bramki 26 bo zaczął się boarding! Przechyliłem kufelek na dwa łyki i w nogi! Musieliśmy zdążyć posadzić nasze zadki w samolocie zanim wypite zdecydowanie za szybko piwko mnie znokałtuje!  
Udało się! Ja od korytarza, Czu w środku i jakiś młody kolo z M&Msami od okna.
Po drugiej stronie korytarza w tym samym rzędzie babka, środek wolny i od okna facet z urządzeniem iPad wonabi. W rzędzie za nimi jamochłon (na zdjęciu).
Przez jakieś 15min nic się nie działo i było nawet dość nudno, ale wtedy facet z urządzeniem iPad wonabi zagadał babkę dzielącą ze mną korytarz.
Nie tyle ją zagadał, ale zaczął jej objaśniać co to za urządzenie ma. Nikt się go o to nie pytał... Jestem pewny, że koleś tak naprawdę chciał przemycić ze 2kg spida, ale się zdygał przed samą kotrolą, nie chciał spuszać tego do kibla (bo w końcu zainwestował trochę kasy), więc wywąchał cały towar i teraz nam umilał podróż. Co on pierdolił... Skakał z tematu na temat jak potłuczony przez cały lot do wawy. Gadał nawet jak już wylądowaliśmy i opuszczaliśmy samolot. Próbował namówić swoją sąsiadkę, żeby się z nim ustawiła w jakieś żeglarskiej knajpce! Odpowiedziała mu „ eeee, nie wydaje mi się” i zaczęła szybciutko uciekać...
- No to na razie Magda!
- yyyyy, nazywam się Monika...
Próbowałem śledzić jego opowieści, ale było to po prostu niemożliwe! Był za bardzo naćpany... Powiem tylko tyle: kiedy podchodziliśmy do lądowania zaczęło strasznie rzucać i trząść samolotem. BARDZO. Generalnie nie pękam, ale chyba wszyscy byli zdygani konkretnie. Pierwszy raz mi się coś takiego przydarzyło. Kiedy pilot posadził maszynę usłyszałem tylko jak ćpun mówi do swojej sąsiadki „nie znam się aż tak dobrze na takich dużych samolotach, ale muszę powiedzieć...”. „Aż tak dobrze”??? Fmorde, koleś znał się na wszystkim... Wcześniej opowiadał o nurkowaniu, pogodzie, hodowli dużych psów (chociaż on ma bardzo małego pieska, bo takie woli), językach obcych (naliczyłem, że on mówi ok 5-6 płynnie), geografii, historii i jescze wielu, wielu innchy rzeczach... Mówił z akcentem osoby, która od lat mieszka za granicą. Nie pamiętał niektórych słowek, itp. W końcu jego sąsiadka zapytała, gdzie i jak długo mieszka już poza Polską. Okazało się, że od dwóch lat w Londynie (który praktycznie jest największym polskim miastem wysuniętym na zachód). Tam też zaczął uczyć się angielskiego...
Po naszej stronie, młody koleś, który siedział od okna, całą drogę siedział cicho, poza momentem, kiedy zaczęły się przygody z lądowaniem. Wtedy postanowił opowiedzieć nam historię, kiedy poprzednim razem leciał z Londynu do Warszawy. Mówi „ To, to nic. Ostatnio podczas lądowania, kiedy koła już prawie zetknęły się z pasem, nagle pilot ostro poderwał maszynę do góry! Pełna moc i te sprawy!!! Dopiero kiedy byliśmy już z poworotem w powierzu, okazało się, że pas był jeszcze zajmowany przez inny samolot”. WTF?! I opowiada to, kiedy nami trzęsie jak cholera, rzuca samolotem na wszystkie strony, jest -17 stopni i śnieżyca na maxa?! „To, to nic” my ass! Ręcę opadają...
Całę szczęście wszystko się dobrze skończyło. Tzn. jeszcze się nie skończyło, bo przecież w stolicy Polski nie jest łatwą sprawą zamówić taksę... Czekaliśmy ok. 45min, biegaliśmy po całym lotnisku szukając taksówkarza.
Do domu dotarliśmy przemarznięci po drugiej w nocy...
Strzlać kimkę na jamochłona :)

piątek, 10 grudnia 2010